30 lipca 1994 zmarł
Ryszard Riedel, legendarny wokalista grupy Dżem. Przeczytajcie felieton-wspomnienie
pióra Jana Skaradzińskiego, autora książek "Dżem - Ballada o dziwnym zespole"
i "Rysiek".
Równo dziesięć lat temu,
30 lipca 1994 roku, zmarł w szpitalu w Chorzowie wokalista grupy Dżem
Ryszard Riedel. Bezpośrednią przyczyną była niewydolność serca.
Wtedy wydawało się, że to koniec zespołu Dżem. Dziś można odetchnąć
z ulgą, bo Dżem przetrwał, i to w zaskakująco dobrej kondycji (w
czym zresztą niemały udział Riedlowej legendy). Ale coś jednak
wtedy się skończyło. I dziś to widać coraz wyraźniej.
* * *
Riedel dał Dżemowi
nie tylko głos. Także koloryt. Hipisowski styl, westernowy sznyt. No i
niebywały powiew autentyzmu. Wszystko wykuwane było w piwnicach, po ścianach
których ciekła woda, w domach kultury, z których muzyków przepędzały sprzątaczki.
I właśnie dlatego wszystko prawdziwe było do bólu. Miks talentu i miłości
do muzyki. Brzmi to banalnie, ale kto bez miłości wytrwa tyle lat, ile
wytrwał Dżem, nim doczekał się prawdziwych sukcesów?
A i te prawdziwe sukcesy odniósł praktycznie bez pomocy mediów, a w najlepszym
razie przy minimalnym pośrednictwie między muzykami a publicznością. Czyli
drogą jak najbardziej naturalną. Bez artykułów z dużymi zdjęciami i tytułami,
bez wbijania przez prezenterów do głów słuchaczy nowych nagrań niczym
reklam konsumentom, praktycznie bez wideoklipów. Bez sponsora strategicznego,
bez planu marketingowego. Tak, dwadzieścia lat temu trwała zupełnie
inna epoka również medialna, jednak wtedy innym było łatwiej niż Dżemowi.
Ale może również dlatego sukces Dżem jest tak wielki i tak trwały.
* * *
Ile razy Dżem
z Riedlem był w medium najważniejszym - telewizji? Fani laureatów
„Idola” przewróciliby się ze śmiechu względnie zgrozy. Góra ćwierć raza
tego, co Ewelina Flinta, Tomek Makowiecki, Ala Janosz (pamiętamy jeszcze
ich wszystkich?). Nie więcej. I z jedną szesnastą tego, co Kayah albo
Edyta Górniak – by posłużyć się przykładami wybranymi już mniej tendencyjnie,
z wyższej półki. Ale pewnie – czasy inne, wręcz inne epoki, klimat dla
rocka też nie ten sam. Zimniejszy. Może dlatego nawet już przestano wypatrywać
kogoś, kogo można nazwać „nowym Riedlem”. Oryginału, a nie kopii. Zresztą
kogoś takiego nikt nawet nie próbuje skopiować. I słusznie. Nie ma szans.
Trudno założyć, że Riedel poddałby się współczesnym wymogom show-biznesu.
A gdyby nawet, to wtedy przecież nie byłby tym Riedlem. Czy jednak
dzisiaj możliwa byłaby – nawet dla osobnika tak utalentowanego - kariera
drogą równie naturalną? Bez podawania mu wielkiego audytorium co tydzień
na tacy? I bez podporządkowywania się wymogom mediów? Bez uwzględnienia
zdania speców od marketingu? Bez podsłuchiwania, jaki sound teraz modny?
Bez duetu z hip-hopowcem, remiksu w wersji techno? Jeśli nie, to chyba
tym gorzej dla naszych czasów.
I na pewno koronny dowód, że ze śmiercią Riedla skończyła się
epoka.
A swoją drogą jury „Idola”, symbolu muzycznej rozrywki XXI wieku, z pewnością
potraktowałaby Riedla surowo. Te zęby, te włosy, te epileptyczne ruchy...
* * *
Ale świat jest zbyt skomplikowany, by racje gromadziły się tylko po jednej
stronie. By jeden okres w sposób jedynie słuszny przedłożyć nad inny.
W swojej epoce Riedel zaznał „tylko” uwielbienia, miłości fanów.
Inne dowody uznania i zarazem miary jego wielkości możliwe mogły przyjść
już później. Książka o jego zespole i o nim samym, film, festiwal (pięknie
rozrastający się) Jego pamięci. Coraz liczniejsze nowe wersje starych
utworów.
Ale na ulicę Jego imienia, na pomnik (o odznaczeniu państwowym litościwie
nie wspominając) ciągle jest zbyt wcześnie.
* * *
Autentyczność Riedla "do dna" wynikała w ogromnej mierze z tego,
że śpiewał prawie tylko o tym, co przeżył (prawie, bo napisał „Harleya”,
a na motocyklu siedział tylko wtedy, gdy ktoś go podwoził). A przeżył
bardzo dużo. Bardzo dużo złego. Wiadomo – narkotyki. Śpiewał o nich otwartym
tekstem. Najpierw o euforii („Niewinni”), potem o próbie uratowania
się („Modlitwa III”, „Detox”), wreszcie o kapitulacji, jakże jednak
dumnej („Autsajder”). Narkotyki dostarczały podniet twórczych,
ale to one go zabrały.
Bo pośrednią, ale faktyczną przyczyną śmierci było skrajne wycieńczenie
organizmu spowodowane kilkunastoletnim zażywaniem narkotyków.
Tak wielka bywa cena tak wielkiej sztuki.
JAN SKARADZIŃSKI
Tekst pochodzi ze strony
www.cgm.pl
|