|
Autsajder
- Marcin Jacobson
|
|
,,Są
na świecie Indianie i jest wielka, bezkresna preria, Indianie kłusują
sobie po prerii, ot tak, z prawa do lewa i z lewa do prawa. Czasem taki
Indianin gdzieś się zatrzyma, przycupnie i myśli... On myśli, że zdąży...
Dzisiaj, nie zdążył...". Taką mniej więcej przypowiastką Jan Chojnacki
rozładował wybuchową atmosferę poprzedzającą koncert Dżemu, na który Rysiek
nie dojechał. Cytat ten miał się znaleźć na okładce płyty "The Band Plays
On", która powstała li tylko dlatego, że Riedel nie zdążył.
We wszystkich wspomnieniach, jakie opublikowano po śmierci Ryśka, brakowało
niezwykle istotnego, moim zdaniem, rysu, który w cytowanej powyżej powiastce
został ukryty.
Otóż. On żył i tworzył intuicyjnie, instynktownie. Tak
jak Indianie, którzy wsłuchują się w głos drzew, naśladują ptaki i rozmawiają
ze zwierzętami. Rysiek, oczywiście, tego nie robił, bo był typowym dzieckiem
miasta. Nie potrafił słuchać przyrody, czytać z chmur, więc całą swą wiedzę
o życiu, o świecie, a chyba i o Bogu czerpał z powieści, biografii, filmów,
no i muzyki przede wszystkim. Czytał książki przygodowe i historyczne,
lubił opowiadania o awanturnikach i "dzikich", wręcz chłonął wszelkie
informacje na temat życia gwiazd rocka, niepokornych aktorów i zbuntowanych
ludzi sztuki. Myślę, że Indianie, średniowieczni wojowie, traperzy i rockowi
idole byli dla niego uososobieniem wolności i nieskrępowanej swobody,
której pragnął nade wszystko. Nie interesując się zupełnie tym, co się
wokół niego dzieje, mając bardzo mizerną wiedzę natury ogólnej, a także
stroniąc od jakichkolwiek prób samodoskonalenia. Rysiek na tych barwnych
bajdach, legendach i zmyśleniach zbudował sobie "swój intymny, mały świat",
w który po jakimś czasie uwierzył bez reszty.
Doskonale zdawał sobie sprawę ze swego talentu, z tego, że natura obdarzyła
go niebywałym wyczuciem, które pozwalało mu w ciągu chwili w sposób zupełnie
irracjonalny wybrać najwłaściwsze dźwięki, najtrafniejsze słowa, najbardziej
przejmujące zwroty. Wiedział też, że wychodząc na scenę, bez względu na
to co zrobi, i tak będzie wielbiony przez tłum.
Rysiek miał świadomość wszystkich atutów, jakimi dysponuje i zupełnie nie
był zainteresowany rozwijaniem przymiotów, jakimi został obdarzony. To,
co inni artyści osiągnęli poprzez pracę, studia, ćwiczenia i naukę, on
miał po prostu pod skórą, w sobie, i to mu zupełnie wystarczyło. Nie grał
na żadnym instrumencie poza harmonijką ustną, nie znał nut i tak naprawdę
nie skomponował żadnego utworu. Większość tekstów, jakie śpiewał, też
powstała w kooperacji. Musimy mieć jednak świadomość, że bez jego udziału
żaden z hitów Dżemu by nie powstał. Myślę, że jego rolę w procesie twórczym
można przyrównać do tej, jaką odgrywali mistrzowie we włoskich czy flamandzkich
pracowniach plastycznych. Dziesiątki malarzy malowało obrazy, a mistrz
wykonywał kilka ruchów pędzlem, które owym obrazom nadawały wymiar dzieła
sztuki.
Ciekawe, że Rysiek z jednej strony zupełnie nie dbał o swą popularność, o
swój wygląd, o to, co się o nim mówi i pisze, a z drugiej zaś strony kreował
swój wizerunek i starał się bardzo upodobnić do swych muzycznych idoli.
Wiele rzeczy robił tylko dlatego, że usłyszał, iż Morrison, Hendrix, Cocker
czy Richards zrobili coś podobnego. Nie twierdzę, że Rysiek grał kogoś
innego niż był w rzeczywistości, że udawał. Nie, nic podobnego. On najzwyczajniej
przyswajał sobie pewne cechy, gesty, a czasem wręcz drobne elementy stroju
ulubionej postaci i budował z nich własny wizerunek. Czasami robił to
świadomie, częściej instynktownie, opierając się na swej naturalnej wrażliwości
i poczuciu harmonii. A że przy tym nie miał w sobie za grosz odpowiedzialności,
a później i poczucia rzeczywistości, tworzył postać, w którą uwierzył
i która w pewnym sensie wymykać mu się zaczęła spod kontroli. Rysiek miał
niewątpliwie duszę artysty, ale i lekkoducha, który, dotkliwie "okaleczony"
w okresie dojrzewania, bez reszty uwierzył w hippiesowskie idee i sprowadził
je do stwierdzenia "muszę wolnym być".
Nie była to jednak postawa aktywna - wręcz przeciwnie. Jego postawę życiową
przyrównać można do listka rzuconego w nurt rzeki. Niech mnie życie niesie
gdzie i jak chce; niech mnie kołysze, pokręci, bo reszta mnie nie interesuje.
Tak Rysiek rozumiał wolność jednostki, tak chciał przebrnąć przez naszą
przaśną rzeczywistość.
Uważał, że rytm i tempo życia powinna wyznaczać natura, indywidualne samopoczucie,
by nie rzec "widzi mi się". Jako człowiek "wolny" nie uznawał żadnych
ograniczeń, do których zaliczał również pracę. Gdy był jeszcze "na dorobku",
owe ograniczenia traktował jak zło konieczne, dzięki któremu może robić
to, co lubi, tj. śpiewać i być rock'n'rollowcem. Później próby, nagrania,
koncerty stopniowo stawały się dopustem bożym, który zaczął traktować
jako coś, co ogranicza jego wolność.
Nie wiem, kiedy Rysiek zaczął brać, nie wiem też dlaczego. Wydaje mi się,
że zaczął to robić jeszcze przed stanem wojennym, choć odwołanie się do
tego dramatu narodowego pogłębia i ubarwia jego tragedię. Myślę też, że
pierwszą działkę wziął z ciekawości i trochę dlatego, że pasowało to do
jego wizerunku. W końcu zachodni rock'n'rollowcy brali "na potęgę" i nikt
się z tym specjalnie nie krył. Indianie też palili "wesołe dymy", a dostępna
już w środowisku trawka rodzimego chowu bardzo ubarwiała ów "intymny,
mały świat". Rysiek zapewne nie chciał być narkomanem, nie miał w sobie
nic z autodestrukcji. Wierzył, tak jak wielu przed i po nim, że potrafi
kontrolować i regulować swoje odloty. Sądzę, że stosunkowo wcześnie uświadomił
sobie fakt, że wpadł po uszy, że już się z tego nie wygrzebie, bo każdy
wysiłek jest wbrew jego naturze. Pamiętam, że kiedyś, ładnych kilka lat
temu powiedział w garderobie katowickiego Spodka: "Wiesz, chciałbym umrzeć
jak Morrison.."
Prawie mu się to udało, z tym że strasznie długo się przed tym męczył. Odszedł
30 lipca 1994r.
|
|
|