PEWNEGO DNIA PĘKŁO NIEBO... - Mariusz Szalbierz



Co można jeszcze powiedzieć o człowieku, który został rzetelnie sportretowany na kartach dwóch książek? Co można jeszcze powiedzieć o człowieku, którego się nie znało? Albo którego znało się jedynie poprzez muzykę? A może AŻ poprzez MUZYKĘ?

            Po raz pierwszy usłyszałem Dżem w 1979 r. W radiowej „3”(najprawdopodobniej, ale mogła to być też Rozgłośnia Harcerska) – zaprezentowano utwór Taniec śmierci (później znany jako Uśmiech śmierci). Do czasu wydania książki „Ballada o dziwnym zespole” Jana Skaradzińskiego byłem pewny, że nagranie pochodziło z Muzycznego Campingu w Lubaniu Śląskim (tak w każdym razie utkwiło to w mojej pamięci) i jedynie brak na ten temat adnotacji w zamieszczonym w książce, dokładnym wszak, kalendarium, zasiewa we mnie na ten temat maleńkie ziarno wątpliwości. Zostawmy jednak ten, dziś w gruncie rzeczy już tylko kronikarski, szczegół. Istotne jest to, że ćwierć wieku temu usłyszałem Dżem po raz pierwszy. Tenże rok 1979 przyjęto za datę oficjalnych narodzin zespołu. Nieoficjalnie grupa była o sześć lat starsza, działając pod, też nieoficjalną, nazwą Jam już od jesieni 1973 r. Ryszard Riedel trafił do niej w grudniu tego właśnie roku. Na próbę, która de facto miała charakter przesłuchania. Zespół zagrał All Right Now Free, a Riedlowi pasowało to idealnie, bo Paul Rodgers, wokalista Free, był jego muzycznym idolem. Paweł Berger, który wówczas w zespole pełnił także funkcję wokalisty, odtąd już więcej śpiewać nie chciał. „Buty nam spadły, jak dał głos!” –tak to określili potem Dżemowcy.

Boczny wiatr

Muzycy Dżemu długo czekali na moment, który stałby się dla ich działalności przełomowym. Wydawało się, że będzie nim festiwal w Jarocinie w 1980 r. Wynajęli żuka, pojechali, wystąpili w gronie 17 debiutujących kapel, okrzyknięto ich sensacją. Po sukcesie jednak znów nastąpiła cisza. Ale w przypadku Riedla po Jarocinie ciszy mogło już nie być. Od lidera Kombi – jednej z czołowych grup nurtu Muzyki Młodej Generacji – otrzymał propozycję, by dał sobie z Dżemem spokój, zrobił porządek z wyglądem i spróbował kariery z tymże właśnie Kombi. Czasami zastanawiałem się, co by się stało, gdyby wtedy Riedel okazał się bardziej łasy na ten lep popularności. Zamiast odpowiedzi, przed oczami staje mi natychmiast Jerzy Piotrowski, jeden z naszych najwybitniejszych rockowych perkusistów, w okresie swej gry w rzeczonym Kombi – po trwałej ondulacji, ufryzowany w loczki, wydobywający „plastikowe” dźwięki z elektronicznych bębnów. I ten wizerunek służy za najlepszą odpowiedź. I jednocześnie za przestrogę. Bo Kombi – kapela na pewno zawodowa, profesjonalna, ale scenicznie wystylizowana, po prostu z innej „bajki” – i Riedel – naturszczyk, prawdziwek, człowiek nie znoszący jakiegokolwiek przymusu, żyjący według własnego zegara, choć zegarka nie noszący – to były dwa światy. Światy bardzo odległe. Światy sobie wręcz obce. Nie tylko muzycznie.

A skoro już przy temacie „wodzenia na pokuszenie” Ryszarda Riedla jesteśmy, odhaczmy tę sprawę do końca. Wtedy, około jarocińskiego debiutu i nieco później, nie było to jedyne „kuszenie”, by zerwał z macierzystą grupą. Najpierw nie przystał na pomysł Andrzeja Urnego, by sformować akustyczny duet, mimo, iż miał być to duet bluesowy, a więc stylistycznie bliski jego sercu. O dziwo, bardziej natomiast (choć jedynie na niezobowiązującej zasadzie: zobaczę, co z tego będzie) zainteresowała go propozycja grupy Bank. Po tym małym flirciku pozostała ballada Powiedz mi coś o sobie, z tekstem współautorstwa Riedla; było nie było – uroczy temat i największa ozdoba jedynego longplay’a Banku. Ale wróćmy do Jarocina’ 80, który przełomem dla Dżemu się nie okazał. Mogło nim być kolejne wydarzenie – płytowy debiut zespołu. I rzeczywiście tak się zapowiadało. Singel Paw/Whisky to bodaj najlepsza z małych płytek w historii polskiej fonografii. Choć stylistycznie dla Dżemu niezbyt reprezentatywny – wszak kapela była przede wszystkim bluesowa, czy blues-rockowa, a tutaj zaserwowała  reggae i country-rocka – zawarte na nim utwory szybko stały się przebojami. I to przebojami wielkimi. Paw – dzięki licznym radiowym emisjom, Whisky – dzięki uwielbieniu posthipisowskiej młodzieży, dla której piosenka stała się czymś w rodzaju programowego hymnu, a Ryszard Riedel – tego uwielbienia ucieleśnieniem.

Zdawało się, że po tak udanym fonograficznym debiucie grupa dostanie wiatru w plecy. Nie dostała. Co więcej, Ryszard Riedel począł coraz wyraźniej spozierać na grupę Krzak, wówczas zresztą stojącą wyżej od Dżemu w rockowej hierarchii. Jeśliby oceniać dyskografię Riedla poza macierzystą formacją, to najwięcej owoców przyniosła właśnie współpraca z Krzakiem (LP „Krzak’i” i kapitalna „Lista kowbojów”), a także z formacją, która na bazie Krzaka powstała (choć nie po nim, a równolegle) Skibiński/Winder Super Session (osobiście zaliczam tu LP „Ostatni koncert”, choć formalnie przypisany jest on Krzakowi, a tytularnie Ryszardowi Skibińskiemu), a ponadto z tegoż Krzaka liderem – Leszkiem Winderem (LP „Blues Forever” i m.in. piosenka Blues dla Dzidka II / Abym mógł przed siebie iść). Czy całkiem pokaźne efekty tych muzycznych kolaboracji dorównywały dokonaniom z Dżemem? Przy całym szacunku dla Windera & Co – uważam, że nie. Choćby z tego względu, że – siłą rzeczy – w tym mariażu wokalista nie mógł być w pełni sobą. Bo Riedel, jakiego znamy, pamiętamy, cenimy, to przede wszystkim Riedel z Dżemem.

Nie ulega jednak wątpliwości, że wówczas – w latach 1982, 1983 – wszystkie te okoliczności odbiły się niekorzystnie na sytuacji w zespole Dżem. A jednak – jakby temu na przekór – Ryszard Riedel został zwycięzcą ankiety pisma „Jazz Forum” w kategorii: wokalista roku 1983. Czy zawdzięczał to romansowi z Krzakiem, czy też raczej występom ze swą macierzystą formacją? Moim zdaniem to drugie. Choć zapewne nade wszystko – zawdzięczał to sobie.

Płyń mój bluesie

Przełom – wielki i prawdziwy – przyniósł rok 1985, kiedy Dżem działał już pod skrzydłami Marcina Jacobsona. Najpierw ukazała się kaseta z koncertem ze świnoujskiej FAMY’ 84, potem debiutancki album „Cegła”. Debiutancki, acz de facto dokumentujący to, co zespół proponował już od lat. Dokumentujący Dżemową klasykę, bo przecież utwory Whisky, Czerwony jak cegła, Nieudany skok czy Jesiony, nieobecne w mediach, a ogrywane na koncertach, taką klasyką już się stały. A niedługo potem: „Absolutely Live” – też Dżemowa klasyka i najlepszy w dyskografii zespołu przykład na muzyczne pokrewieństwo z The Allman Brothers Band i Lynyrd Skynyrd, a zarazem najlepszy przykład, iż smak Dżemu najpełniej objawiał się na koncertach.

Od „Cegły” płyty Dżemu zaczęły się sypać jak z rogu obfitości. W zasadzie na każdej z nich od strony muzycznej zespół pozostawał ten sam, bliski konwencji charakterystycznej dla przełomu lat 60. i 70. Generalnie utwory nie pozostawały czyste gatunkowo, czego dowodem jest choćby sztandarowy temat Niewinni i ja – część I i II : zrazu rock o niemal punkowej ekspresji, klasycznie bluesowy środek, wreszcie psychodeliczny wręcz, „odjazdowy” finał. To, co dla Dżemu najbardziej istotne, sprowadza się do szacunku dla bluesowej tradycji, który słychać niezależnie od tego, czy grupa jest bluesa bardzo blisko (Abym mógł przed siebie iść, Cegła, Klosz, Płyń mój bluesie), czy znaczy go rockową balladą (Modlitwa III – Pozwól mi, Koszmarna noc, Cała w trawie, Skazany na bluesa), czy też jest rockowa bardzo mocno (Powiał boczny wiatr, Nieudany skok, Magazyn mód, Wehikuł czasu), a nawet gdy cechuje muzykę elementami reggae (Paw, Kim jestem – jestem sobie,,Dzień, w którym pękło niebo, Naiwne pytania, Mała Aleja Róż) i country (Whisky, Boże daj dom).

Dżem nigdy nie grał (i jest tak nadal) odkrywczej muzyki. Ale grał ją (i nadal gra) prawdziwie, z duszą, z zaangażowaniem, z nerwem. I to jest jego wielką wartością. Najpełniej klasę zespołu potwierdzały koncerty. Gwoli prawdy – nie wszystkie były udane. A może inaczej – nie o wszystkich można było powiedzieć: znakomite, przyprawiające o dreszcz. Zdarzało się, że były po prostu odegrane – sprawnie, bez potknięć, ale rutynowo, bez owych nieuchwytnych, ale jakże wyczuwalnych fluidów, unoszących się najczęściej gęsto pomiędzy sceną a widownią. Nie zawsze na wysokości zadania stawał też Riedel; dobitnym dowodem jego wyraźnej niedyspozycji wokalnej jest płyta „Tzw. przeboje – całkiem live”, gdzie w końcu śpiewał dobrze znane przeboje.

Ale zdecydowanie najczęściej koncerty Dżemu o dreszcz przyprawiały. Nigdy nie zapomnę trzygodzinnego, hipnotyzującego występu na Muzycznym Campingu’ 88 w Brodnicy, kiedy bisy trwały dłużej, niż zasadnicza część koncertu, a ludzie – ci poza amfiteatrem – wdrapywali się na uliczne lampy i dachy domów. Koncert był magiczny już od pierwszego zawołania tego, na którym skupiała się największa uwaga. Od „Sie macie ludzie”’ (albo „Sie macie dzieci!”) zacząwszy, a na „Zostańcie z Bogiem” skończywszy (ale pożegnania miały też inne wersje). Bo głównym kreatorem tego, co działo się na scenie, bezapelacyjnym dyrygentem, jednoosobowym mistrzem ceremoniału, był Ryszard Riedel. Malowniczy, długowłosy, trochę jakby z innego, minionego już hipisowskiego świata. Obdarzony niezwykłą charyzmą. Mający własny styl śpiewania, niepowtarzalny sposób intonacji. Dla niektórych wręcz porażający epileptycznymi ruchami na scenie. Nieistotne, czy odziany w dżinsy, skórę, pancho, podniszczoną koszulkę, buty kowbojki, trampki, kapelusz – bo zawsze ten sam, zawsze przyciągający jak magnes, całkowicie absorbujący na sobie uwagę widowni. A z drugiej strony równie łatwo było go sobie wyobrazić w spółdzielni rolniczej, gdzie ongiś zatrudnił się jako zaganiacz bydła, w wolnych chwilach śpiewając i grając na harmonijce. Łatwo głównie dlatego, że dla Riedla gwiazdorstwo było czymś obcym. „Nie lubię siebie w dorobionej na siłę aureoli” – wyznał w książce „Ballada o dziwnym zespole”. Gwiazdorstwo i jakakolwiek poza najzwyczajniej w świecie do Riedla nie pasowały, były dla niego czymś obcym, podobnie jak – dodajmy i to – obce mu było zamiłowanie do zarabiania w tradycyjny sposób. To znaczy na etacie, z pensją na koniec miesiąca. „To był geniusz wokalu! Taki rodzi się raz na sto lat. A poza tym wszystkim, ten chłopak nie nadawał się do żadnej normalnej, konkretnej pracy” – mówi w książce Skaradzińskiego Katarzyna Gärtner.   

A propos koncertów Dżemu: pamiętam z przełomu lat 80. i 90. jeszcze jedną znamienną okoliczność. Wcześniej wieńczenie festiwali, na których występowały nasze największe bluesowe gwiazdy, Tadeusz Nalepa i Dżem (oczywiście osobno), przypisane było ojcu polskiego bluesa. W pewnym momencie role się odwróciły i odtąd finał już zawsze należał do Dżemu. Bo bez Dżemu – bez tej cudnie zasymilowanej ze sobą pulsacji instrumentów i głosu – każda impreza była po prostu mało smaczna, a finał nie był Wielkim Finałem.

Kim jestem – jestem sobie

Nie sposób w portrecie Ryszarda Riedla pominąć tak ważnego elementu, jakim były teksty śpiewanych przez niego piosenek. To właśnie one rysowały ów portret najpełniej. Co ciekawe, w zasadzie nie miało większego znaczenia, czy były one jego autorstwa, czy też współpracujących z zespołem autorów. Dzięki wyrazistej interpretacji i tak utożsamiano je z osobą wokalisty, a on sam – i to jest jeszcze ważniejsze – utożsamiał się z nimi. W jego ustach stawały się prawdą, nabierały autentyzmu, wiarygodności, że wspomnieć choćby wielki hit Czerwony jak cegła, czyli opis pierwszego doświadczenia erotycznego, niezbyt zresztą udanego (... leżę obok pełen wstydu / krótki to był zryw), formalnie autorstwa Kazimierza Galasia.

Ale na tę okoliczność pozostańmy tylko przy tekstach Riedla. W Whisky  (tekście napisanym wspólnie z Gayerem, a raczej przez Gayera literacko obrobionym) Riedel wyraża pogardę dla drobnomieszczańskiej moralności, reprezentowanej przez – określonych ironicznie – „ludzi pełnych cnót”. Sen o Victorii to utopijne, hipisowskie marzenie o wszechobecnej wolności, która na razie jest „tylko w snach”, ale kiedyś „wszystkich zbudzi”. W utworze Dzień, w którym pękło niebo Riedel udanie sięga do stylistyki biblijnej (Powiedział Pan: daję wam ogień / podajcie sobie ręce i  żyjcie w zgodzie). W przejmującej Modlitwie III – Pozwól mi nie skrywa odniesień do słynnej Modlitwy Nalepy i nadaje jej podobne przesłanie (No pozwól mi spróbować jeszcze raz / niepewność mą wyleczyć / za pychę i kłamstwa/ za me nałogi / za wszystko co związane z tym / za te świństwa duże i małe / za mą niewiarę / rozgrzesz mnie / no rozgrzesz mnie o Panie mój). W Wehikule czasu tęskni za klimatem minionych czasów, w których „królował blues”. W Kim jestem – jestem sobie szuka własnej tożsamości (... jestem wszystkim, nawet Bogiem / tylko sobą być nie mogę). W Jesionach śpiewa o ludziach permanentnie przesiadujących w – autentycznej zresztą – knajpie (Te same mury od rana / te same stoły odrapane / te same twarze, te same słowa / od lat już bardzo dobrze znane). W Naiwnych pytaniach dochodzi do wniosku, że „w życiu piękne są tylko chwile”. W gorzkim w swej wymowie Liście do M’ zwraca się do matki, dla której na pewno nie był idealnym synem (Mamo piszę do ciebie wiersz / może ostatni / na pewno pierwszy). W kilku piosenkach otwarcie wyśpiewuje o swych słabościach i nałogach. Tekst Niewinni i ja - część I i II – szczytowe osiągnięcie Riedla-poety – sprawia wrażenie autentycznej, na gorąco spisanej relacji ze spotkania dwóch narkomanów (W deszczowy dzień ulicą szedł / spotkałem go – cholerny pech). Mała Aleja Róż to rzecz o narkomańskiej melinie przy ulicy Różanej w Katowicach, gdzie bohater zaglądał wychodząc z domu niby po chleb. Detox jest kroniką kolejnego, nie wiadomo już którego, odtrucia (To było wiosną / byłem tam/ może za krótko / nie wiem sam / zaczęło się, ot tak / znów przerwę w życiorysie mam).

     Być może teksty Riedla trudno byłoby zaliczyć do wysublimowanej poezji, ale niewątpliwie zdarzało mu się popełnić je w sposób zgrabny i oryginalny (Przez okno się wychylam / całuję nocy mrok / za mało pięter / myślę - nie, nie uda mi się skok – Nieudany skok). Generalnie Riedel-tekściarz tworzył najczęściej na zasadzie wpasowywania słów do muzyki. Bywało, że efekt końcowy okazywał się błahy, niekiedy, jak w Harley mój ocierał się o banał (Harley mój, to jest to / kocham go, kocham go). Ale te błahe słowa w ustach Riedla wypełniały się emocjami, nabierały wagi, zyskiwały głębszy sens. Dzięki jego interpretacji banał przestawał razić. I tylko dzięki jego interpretacji.

Ale wróćmy jeszcze na moment do metody pracy, polegającej na dopasowywaniu słów do muzyki. Riedel opanował tę sztukę do perfekcji, często „pisząc” teksty na zasadzie klecenia zapisków z różnych kartek, karteluszek, łączenia tych skrawków, luźnych słów, oderwanych zwrotów, w jedną, zwartą całość i dopasowywania ich do muzyki. O tym, że potrafi sobie z tym znakomicie radzić, udowodnił podczas koncertu Dżemu w katowickim Radiu Flash, kiedy zaśpiewał ad hoc piosenkę Wołanie o deszcz z tekstem będącym kompilacją propozycji słuchaczy radia. Jednak to, co z początku można było poczytać Riedlowi za zaletę, później stało się jego wadą. „Zamknięcie w hotelu dało dwa zgrabne teksty, roczne opowiadanie o tym, jak intensywnie pracujesz w domu, dało kilkanaście pourywanych myśli, których nie dało się zebrać do kupy. Rysiek, czas najwyższy, żebyś sobie to uświadomił, że cały problem leży w Tobie, w Twojej bierności” – tak w okresie realizacji płyty „Najemnik” apelował w dramatycznym liście do Riedla Marcin Jacobson, ówczesny menadżer zespołu.

Twórcze niezdyscyplinowanie Riedla sprawiło, że jeszcze później, na płycie „Autsajder”, zespół zmuszony był posiłkować się innymi autorami.

Wspomnijmy i o tym, że miał też Ryszard Riedel niecodzienny talent do śpiewania po „norwesku”, czyli w udawanym angielskim. Dzięki wyczuciu frazy, melodii języka, imitował angielski znakomicie. Dowiódł tego wielokrotnie. W projekcie Sławka Wierzcholskiego Akustyczna Międzymiastowa Orkiestra Radiowa, śpiewając z Małgorzatą Ostrowską Rock Me Baby. Na koncercie ,,Rock-Arena’ 83’’, kiedy to wraz z Jorgosem Skoliasem śpiewa Takiego sobie bluesa. Na – słabiutkiej skądinąd – płycie „Live”, dokumentującej firmowany przez Józefa Skrzeka koncert w Jarocinie’ 87. Na koncercie Dżemu w chorzowskim klubie Kocynder w 1981 r., kiedy to zespół miał jeszcze w swoim repertuarze zachodnie utwory, a Riedel wykonywał niby po angielsku np. Blues Power, czy – w tymże samym Kocyndrze i w tym samym roku – kiedy śpiewał w składzie grupy Apostolis Blues Band.

Charakterystyczna barwa głosu, charakterystyczny sposób artykulacji... Wystarczy posłuchać, co interpretacja Riedla uczyniła z Hotelowego bluesa Nocnej Zmiany Bluesa i jak w innym wykonaniu robi się z tego jedynie zwykła piosenka. Albo jakich smaczków dodaje jego podśpiewywanie Martynie Jakubowicz w Domach z betonu.. podczas Jarocina’ 89.

Jak   p ó ź n i e j   niełatwo było Riedla zastąpić, dowodzi najlepiej jego pierwszy następca w zespole albo gorąca dziesięć lat temu dyskusja na temat, czy zespół bez Riedla powinien nadal działać pod szyldem Dżem.

Mój 19-letni syn, który nigdy nie widział  na scenie Riedla powiada, że oddałby wszystkie koncerty Dżemu, które widział już potem (i które, by nie było wątpliwości, bardzo mu się podobały), za ten jeden jedyny. Ten z Ryśkiem.

Skibo-Riedlowy blues

Riedel to Dżem. Przede wszystkim Dżem. A Dżem to Riedel. Też przede wszystkim. Ale nadmieńmy i o tym, że wokalista – jak wspomina w swych książkach Skaradziński – miał też własne muzyczne wizje. Dotyczyły solowej płyty, acz nigdy nie zostały do końca sprecyzowane. Padały w tym kontekście nazwiska: Apostolis, Ryszka, bracia Skrzekowie, Styczyński, Krzysztof Ścierański, Niemen – poza tym wiadomo o tym zamyśle niewiele więcej. Dzisiaj można tylko pomarzyć, co by z tego wynikło. Dzieło wybitne? A może, jak to przy supergrupach najczęściej bywało, jedynie przeciętne? Ot, ciekawostka, nic więcej. Na swej enigmatycznej płycie marzeń Riedel zamierzał ponoć umieścić niemenowski temat Człowiek jam niewdzięczny. Bo Niemen, obok Breakoutu, był jego ulubionym polskim wykonawcą. Jakby ten monumentalny temat zabrzmiał w jego ustach? Tego też nie dowiemy się nigdy. Los sprawił, że stało się odwrotnie i to Niemen zaśpiewał piosenki Ryśka, Cała w trawie i Obłuda. W hołdzie dla niego. Na koncercie ku jego pamięci.

     Ale wtedy – wspomnijmy i o tym – gdy wszystko było jeszcze możliwe (tu znów popuśćmy wodze fantazji) w głowie Riedla jawił się też pomysł zreorganizowania Dżemu. I to zreorganizowania diametralnego. Nowy skład stworzyć mieli Mirosław Rzepa na gitarze, Jacek Gazda na basie, no i przede wszystkim Ryszard Skibiński na harmonijce. Czy byłby to jeszcze Dżem? Wątpliwe. Ale jest jednak w tym wątku coś, co przyniosło namacalne efekty. Idzie o postać Ryszard Skibińskiego. Riedla połączyło z nim – i to już nie teoria, a fakt – swoiste braterstwo dusz i charakterów, wręcz coś na wzór fascynacji i to obopólnej. Poznawszy Skibę, a raczej posłuchawszy jego umiejętności, Riedel zamierzał odłożyć na bok harmonijkę. No bo jakże mu – tłumaczył – równać się z tym, co potrafił zrobić z instrumentem Skibiński? Na szczęście nie odłożył, a jeśli tak, to na krótko. Piszę ,,na szczęście’’, mając na uwadze, że dzięki temu mogły narodzić się momenty niezwykłe, momenty frapujące, acz, jak to w bluesie nierzadko bywa, zrodzone ad hoc. Tak było choćby na białostockiej „Jesieni z Bluesem’ 82”, w na poły akustycznym secie z udziałem gitarzystów Kasy Chorych, Jarosława Tioskowa i Andrzeja Kotarskiego, oraz właśnie dwóch panów Ryszardów. Riedel zaśpiewał wtedy Słodką i Niewinnych, piosenkę zapowiedzianą pod tytułem Nie, wspólnie ze Skibą wykonał też zaimprowizowany na dwie harmonijki Skibo-Riedlowy Blues. Ach, ileż w tych nagraniach luzu, swobody, autentyzmu!

Później, już po śmierci Skibińskiego, Riedel, wykonując Niewinnych, poprzedzał śpiew wymownym okrzykiem ,,Skiba!’’. Zmarłemu przyjacielowi zadedykował także słowa piosenki Skazany na bluesa. Pewnie mało komu przyszło wtedy do głowy, że jedenaście lat później ten tekst nabierze dodatkowego znaczenia. Znaczenia smutnego. Tragicznego.

Napomknijmy jeszcze o jednym, nieznanym szerzej wątku, który przytaczam za relacją Krzysztofa Ranusa, organizatora Zaczarowanego Świata Harmonijki. Na któreś z edycji festiwalu Riedel wystąpił w duecie z Janem „Junou” Janowskim. Z jakichś powodów panowie posprzeczali się i dali wspólnie tylko jeden koncert. Riedel poznał wówczas w Poznaniu Jerzego Filara – tego od Samby sikoreczki, ale też człowieka, któremu nieobce były klimaty folkowo-bluesowe. W ciągu kilku godzin opracowali program i nazajutrz zagrali razem. Występ – jeśli wierzyć Ranusowi – wypadł znakomicie. Co więcej: został nawet utrwalony na całkiem porządnym sprzęcie w postaci magnetofonu szpulowego marki Koncert, lecz taśma – nikt nie potrafi wyjaśnić, jak do tego doszło – gdzieś się zawieruszyła.

A skoro już mówimy o mniej znanych wątkach, dodajmy i to, co wiąże się z samym Dżemem z jego wczesnego okresu. Abym mógł przed siebie iść, jeden z klasycznych dla zespołu bluesów, w pierwszej wersji z początku 1981 r. w zasadzie z bluesem wspólnego nie miał nic. Pierwowzoru utworu Powiał boczny wiatr nie okraszały jeszcze charakterystyczne, hard-rockowe riffy. Stara wersja Słodkiej (na przykładzie z Kocyndra’ 81) miała długi, prawie dwuminutowy wstęp na pianinie, za to bez charakterystycznej linii basu, i była jeszcze bliższa konwencji bluesowej. Albo spektakl Katarzyny Gärtner „Pozłacany warkocz” i piosenki Opowiedzcie mi wiatry, Puść mnie matko do powstania oraz Gizd, czyli Dżem w nietypowej dla siebie nucie i Riedel śpiewający śląską gwarą.

Ot, kolejne takie sobie ciekawostki.

Niewinni

Pamiętam mój jedyny wywiad z Dżemem, przeprowadzony w kwietniu 1993 r. przy okazji koncertu zespołu w Pile. Przed samym wyjściem z redakcji nawalił mi dyktafon, więc – aby ratować sytuację – zabrałem z sobą duży, dwukasetowy radiomagnetofon. Zespół czekał w garderobie. Riedel – na krześle, z nogami niedbale założonymi na szafkę, był jakby poza resztą kapeli, w swoim świecie. Ożywił się na chwilę, gdy podłączałem sprzęt. Tamtego dnia była to jedna z niewielu takich chwil. Generalnie ten, na którym w rozmowie najbardziej mi zależało, odzywał z rzadka, a jeśli już, cedził wolno słowo za słowem. Nie trzeba dodawać, że wywiad wyszedł nieszczególnie.

Kilka lat później z książki Jana Skaradzińskiego dowiedziałem się, że tamten  pilski koncert dobrze zapamiętał występujący wówczas z Dżemem Partyzant. „Rysiek był na głodzie, patrzył zimnym, stalowym, nienawistnym wzrokiem. Takiego go wcześniej nie widziałem... Znalazłem gostka, który miał działkę, ale tylko jedną – więc nie chciał jej dać. Zaklinał się, płakał. Dopiero wtedy naprawdę zrozumiałem, co to znaczy ten kurewski nałóg. Koszmar, koszmar, koszmar...”   

Wtedy, w czasach pilskiego koncertu, Riedel był już w szponach nałogu od kilkunastu lat. Od 1978, może nawet 1977 r... W książce „Rysiek” o tym „pierwszym razie” wspomina przyjaciel Riedla, „Pudel”: „Przyjechał do Tychów ‘Słoniu’, taki klient z Mińska Mazowieckiego i zaprosił nas na imprezę. Tam miał makówki, żyletkę... Pokazał, wytłumaczył. ’Rygiel’ od razu: ‘Dawaj!’. Wziął i mówi: ‘Niesamowite. Chodź, będziemy mieli wizje, a ja coś namaluję’. Poszliśmy na Paprocany, gdzie namalował takie złamane drzewo”.

Tak to miało się zacząć. W tych samych Paprocanach, dzielnicy Tychów, od kilku lat odbywa się Tyski Festiwal im. Ryśka Riedla. Ku przestrodze. Przede wszystkim dla tych, którzy nie rozumieją, że Riedel był wielkim artystą nie dlatego, że brał, a   p o m i m o   tego, że brał.

Z powodu nałogu Riedla muzycy Dżemu nie mieli ze swym wokalistą łatwego życia. Po plebiscycie pisma Jazz Forum, Dżem był „dyżurną” kapelą podczas trasy Blues/Rock Top’ 86, akompaniując laureatom bluesowego topu: Monice Adamowskiej, Dudkowi, Nalepie. Współpraca z tym ostatnim sporo się przedłużyła, wydała nawet konkretny owoc: płytę „Numero Uno”. Swój owoc wydał także Dżem bez Riedla – płytę „The Band Plays On...”. Całkowicie instrumentalną. Nie dlatego, że zespołowi takie wydawnictwo jakoś specjalnie się marzyło. Raczej była to konieczność. A bardziej tej konieczności skutek. Niespodziewane absencje Riedla sprawiały, że zespół musiał być przygotowany na każdą okoliczność. Także taką, że wokalista nie pojawi się na scenie. Ten trudny dla kapeli okres dokumentuje również telewizyjny program „Dżem i Przyjaciele”, w którym grono przyjaciół było uboższe o tego jednego. Z jego woli. Na jego własne życzenie. Tego typu przedsięwzięcia miały być sygnałami w wiadomym kierunku: jesteśmy dobrą kapelą nawet bez ciebie. Te sygnały miały nim wstrząsnąć, a w każdym razie chociaż skłonić do zastanowienia się: co dalej? Wstrząsnęły niespecjalnie, a jeśli już – to na bardzo krótko. Na moment. „Strasznie mnie wkurzało, że człowiek, który wprowadził mnie do raju, potem ten raj zaczął zamykać” – mówi w książce „Rysiek” Jerzy Styczyński i nic do tej wypowiedzi nie trzeba dodawać.

To prawda: nie raz, i nie dwa pojawiała się nadzieja. I nie raz, i nie dwa gasła... W 1993 r. na koncercie „Bez prądu” – dzięki telewizji mogła to zobaczyć cała Polska – Ryszard Riedel pojawił się ogolony, z garniturem nowego uzębienia. Wydawało się, że wszystko jeszcze może wrócić na dobrą drogę. Nie wróciło. Siła nałogu przeważyła.

W pierwszych dniach lipca 1994 r. Adam Otręba zawiózł chorego już Riedla do Leśniczówki. Ze sceny płynęło akurat kilka zaimprowizowanych bluesów. W książce Jana Skaradzińskiego „Rysiek” opisuje ten moment Leszek Winder: „Powiedziałem do Ryśka: ‘Zaśpiewaj!’. On: ‘Ja już nigdy nie zaśpiewam’. Ale jakoś się na chwilę przełamał, choć był w fatalnej formie. Potem usiedliśmy przy barku. Podchodziły młode dziewczyny, aby go dotknąć. (...) To naprawdę było niesamowite”.

Tak – smutno, bardzo, bardzo smutno – wyglądał ostatni występ jednego z największych polskich wokalistów. Może, obok Czesława Niemena, największego.

Autsajder

Ostatnich kilkanaście dni życia Ryszard Riedel spędził w Szpitalu Chorób Zakaźnych w Chorzowie. Skrajnie wyniszczony narkotykami organizm mógł uratować jedynie cud. Cuda ponoć się zdarzają, ale trzeba bardzo chcieć, a ponadto trzeba im pomóc. Rysiek pomóc nie chciał. A może bardzo chciał, ale nie był już w stanie.

„Ja już nigdy się nie zmienię / zawsze będę żył już tak” – śpiewał w Autsajderze.

Nie zmienił się do końca.

Odszedł 30 lipca 1994 r. w wieku niespełna 38 lat.

 

Twój Blues

Źródło: www.delta.art.pl

 


Dodaj DŻEMprasa do ulubionych Startuj z DŻEMprasa